Przygoda meksykanska

Nie jestesmy skapi, ale szanujemy pieniadze i mam nadzieje madrze nimi zarzadzamy. Aby zaoszczedzic troche pieniedzy i jednoczesnie zobaczyc Chichen Iza wybralismy wycieczke autokarem. Poczatkowa cena u Wlocha w biurze Caribe Viaggi wynosila 100 dolarow za nasza dwojke, ale utargowalismy 10 dolarow.
(Genralnie wycieczka do Chichen Itza to od 40 do 90 dolarow za osobe, w zaleznosci od standardu srodka transportu, serwowanego lunchu oraz przewodnika.)

Wycieczka miala startowac okolo 7:20-7:30. Mielismy czekac pod naszym hotelem. Coz czekamy, czekamy i nic. Marcin zaczal szukac naszego srodka transportu i oto jest, stoji i czeka tuz za rogiem. Pakujemy sie wiec do srodka i jedziemy do miejsca, gdzie czeka autobus. Pierwszy autobus nie jest dla nas, ale drugi autobus okazuje sie byc trafionym.

Siadamy grzecznie, jest Rosjanka, Meksykanie, Hiszpanie, Australijczycy, Hindusi i Kolumbijczycy.
Przewodnik nie przypada nam do gustu: stary, lysy, kulawy (nie przesadzam) i malo smieszny.

Jedziemy wolniutko w strone miasteczka Tulum, przewodnik opowiada jak bedzie wygladal dzien, nie jest zle. Raz mowi po hiszpansku, raz po angielsku, dla mnie fajnie poniewaz moge sprawdzic, czy dobrze rozumiem.

Nagle autobus zatrzymuje sie “niby na piec minut”, chodzi o to aby zjesc cos w zaprzyjaznionej knajpce i wydac kilka peso. Dla mnie i Marcina czas to pieniadz, czekac nie potrafimy, juz zalujemy wycieczki i oszczednosci, ktore poczynilismy.

Mija 30 minut i autobus rusza, jest goraco jak w piekle, wiec ponownie sie zatrzymujemy. Coz tym razem, (mysle sobie w duchu) i slysze, ze bedzie wymieniany filtr klimatyzacji. Ma to zajac chwilke. Po 20 minutach nie wytrzymujemy i wychodzimy z Marcinem z autobusu. Nasz “super” przewodnik nic nie mowi, Marcin widzi mine kierowcy umorusanego jak swinka i przypuszcza, ze cos jest nie tak. Koles grzebie w silniku, a nie w klimatyzacji. Ide wiec do kierowcy i pytam go po hiszpansku, czy bedzie trzeba zmieniac autobus. Pada odpowiedz:”si, si”. Potem slysze, ze za 30 minut zjawia sie trzy camionettas – busiki. Jestesmy wsciekli, ale nie ma wyboru, trzeba czekac.

Przyjezdza pierwsza camionetta i wsiadaja Hindusi, potem druga, wiec pakuja sie Australijczycy i para z Kolumbii. Jest i trzecia camionetta i czas na nas. Jest jeden Niemiec, Rosjanka, my i siedem osob hiszpansko jezycznych. Jedziemy, jestesmy “w cholere” spoznieni. Plany ulegaja zmianom, pedzimy do Chichen Itza.

Od tego monentu wszystko jest juz OK, dopiero pogoda popsuje nam nieco wycieczke.

W Chichen dostajemy przewodnika “anglojezycznego”, ktory nie jest zly, fajnie opowiada, ale kazde zdanie jest przynajmniej z jednym bledem, do tego wymowa jest bardzo pocieszna, kazda forma przeszla to po prostu koncowka -ed, zero uzycia form nieregularnych, przyimki nie istnieja, ale przekaz wiadomosci jest. (Chcialabym znac na tyle hiszpanski. Ja mowie po hiszpansku wolno, odmieniam koncowki, mysle i mysle zanim cos powiem).

W Chichen jak w piekle, koszulki mokre, gatki mokre, trzeba pic, gdyz czlowiek szybko opada z sil. Na horyzoncie ciemne chmury i co chwilke sie blyska, na szczescie wszystko zobaczylismy. Tubylcy workami przykrywaja swoje stragany, a wiec bedzie lalo. Zaczyna kropic, jestesmy juz w miejscu gdzie pisze SALIDA – wyjscie. Nagle widze pierwsza w Meksyku skrzynke pocztowa – NIE ODPUSZCZE, musze wyslac kilka kartek. (W Playa, gdzie mieszkamy poczty i skrzynek pocztowych nie ma, sa tylko kartki pocztowe i znaczki). Kupujemy 5 kartek i piec znaczkow. Zaczyna sie wyscig z czasem, mamy 10 minut przed odjazdem busa, wiec “jak kura pazurem” wypisuje kartki. GOTOWE! I
FRU DO SKRZYNKI.
Na dworze oberwanie chmury, wiec zastanawiamy sie czy czekac, czy szukac busa. Decydujemy sie biec i szukac busa, w busie brakuje tylko nas, Rosjanki i jakiegos hiszpansko jezycznego kolesia. Czekamy na nich, a potem jedziemy na lunch.

Dostajemy 12 osobowy stolik z numerem 32. Jedzenia duzo, ale nie moge juz patrzyc na meksykanska kuchnie. O nie, znowu taco i salsa . Mysle wiec sobie ze pomieszam z ryzem i makaronem i sie najem 🙂 , na szczescie jest tez arbuz i pomarancza. (Mieszam rozne smaki przez caly pobyt w Meksyku i na szczescie nic mi nie jest.)

Przy stoliku zaczepiaja mnie Meksykanie (kobieta i dwoje nastolatkow) i pytaja czy jestem z Francji. ( z reguly kazdy pyta czy jestem z USA, raz Woch myslal ze jestem z Holandii, ale Francja… , moze widzieli ze jedzenie mi nie podeszlo i pomysleli “francuski piesek”.)

Mysle sobie, teraz AMIGOS to ja Wam nie odpuszcze, wreszcie pogadam po hiszpansku i dostaje 30 minutowa lekcje, fantastyczna sprawa. Meksykanie ubaw pewnie mieli ze mnie niezly, ale rozumielismy sie. Niestety do ich mamy mowilam na Ty, (co na pewno nie bylo grzeczne), ale tak bylo mi latwiej 🙂 .

Ponownie pada, a my jedziemy do Cenote. Cenote to naturalna dziura w ziemi, wypelniona woda i porosnieta roslinnoscia, niby fajna sprawa, ale ja juz mysle o bakteriach w wodzie i nie decyduje sie poplywac. Do tego leje i jest chlodno jak na Meksyk. Na szczescie robimy kilka zdjec.

Jestesmy padnieci, a trzeba wracac do Playa. Droga koszmarnie sie ciagnie. Wyszlismy z hotelu 7:20, wrocilismy o 21:00, lamiemy zasady i jemy kolacje, a potem basen. Uwielbiamy nasz basen, ktory jest tuz pod balkonem.

IMG_1116.JPG

IMG_1109.JPG

IMG_1106.JPG

IMG_1121.JPG

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *